Wczoraj pierwszy dzień lutego. Do każdego powitania tradycyjnie dodawaliśmy
„kalo mina”, czyli „dobrego miesiąca”. „Kalo mina” powiedziała nam również tochę
z przekąsem sama Sahara. A wszystko za sprawą wiatru o nazwie sirocco.
Sirocco rodzi się nad
bezmierną krainą wiecznego piasku zazwyczaj na przełomie zimy i wiosny, niosąc przyjemny, wręcz gorący podmuch. Jednak tuż za nim wlecze się nieproszony całun
gęstej pyłowej chmury w kolorze popiołu, ochry, a czasem nawet czerwonej cegły. Jakby chciano nam przypomniec, że
Czarny Ląd i nieokiełznana pustynia wcale nie są tak daleko jakby mogłoby się
nam, mieszkańcom południowych rubieży Europy, wydawać.
Wraz z pierwszym tej zimy sirocco, całe niebo szczelnie spowiła
popielata masa powietrza. W mgnieniu oka zaczęła ona ciężko osiadać na lini
horyzontu całkowicie ją zacierając. Tak jak w pierwszy dzień tego roku, gdy
przeszywający zimnem Chaos dezintegrował otoczenie, tak i teraz traciliśmy
poczucie odległości, kierunku i czasu zawieszeni w środku bezkształtnej, pylistej chmury. Pewnie
podobnie doświadcza się zjawisko fatamorgany: zatarte kontury, brak
perspektywy, utrata pewności, czy to aby na pewno te same miejsca, które ma się
w pamięci.
Sahara przesłała Krecie swoje „ciepłe pozdrowienia”. Pierwsze, ale pewnie nie ostatnie w
tym roku. Na szczęście już dziś eter odzyskał swoją przejrzystość. Nie szkodzi, że za
sprawą chłodniejszego wiatru, który niby Aladyn pocierający magiczną lampę oliwną, uwolnił nas z krzepkich objęć pylistego Dżina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz